Jesteśmy tym, co jemy. Wydaje się, że banał to, że slogan i nic nie znaczy. Ja pomijam całą medialność tego zdania i wychodzę z założenia, że właściwe nawyki żywieniowe są ważne zwłaszcza na początku. Zwłaszcza u niemowląt i małych dzieci, bo ucząc je jak należy i co należy jeść – inwestujemy w ich dorosłe życie, a zanim w dorosłość – w ich zdrowy wzrost i rozwój.
Muszę przyznać, że z mojego rodzinnego domu wyniosłam średnio dobre nawyki. Każdy jadł, co chciał i kiedy chciał. Przegryzał „byle czym”, co jakiś czas, bo trudno najeść się marną przekąską. Szkoła średnia, studia i praca zawodowa, tylko pogłębiły ten nawyk. Wiecznie w biegu, bez czasu, z batonem w torebce, który ma ratować w kryzysowej sytuacji głodowej.
Zanim jeszcze zostałam mamą, obiecałam sobie, że nie pozwolę, by nad zachowaniami mojego dziecka panowały złe przyzwyczajenia. Że nauczę je w praktyce tego, co sama znam tylko w teorii, bo często wiedza moja przegrywa z przyzwyczajeniem, nawykiem i stwierdzeniem, że mnie – dorosłej, nie potrzeba już pięciu porcji warzyw i owoców, stałej liczby posiłków o określonych porach, zróżnicowanej diety itd.
Gdy urodziła się Nela, do realizacji rzecznego postanowienia wzięłam się niemal od razu. Dziecko jadło początkowo „na żądanie”, jednak zgodnie z określonym schematem. Gdy dietę zaczęliśmy rozszerzać, dbałam, by córcia poznawała nowe smaki, ale przede wszystkim by spożywała to, co dobre dla jej wzrostu i rozwoju. By jej rozszerzana dieta bogata była w witaminy, minerały, żelazo, wapń, białko, kwas foliowy itd.
Wszystko było pięknie, warzywa, owoce, mięso, kasze, ryż, pełnoziarnisty makaron itd. Do czasu aż mała podrosła na tyle, że nasi bliscy zaczęli pozwalać sobie wpływać na to, co córka je. „Daj chrupka, przecież wszystkie dzieci jedzą chrupki”, „pozwól czekoladę, cóż to za dzieciństwo bez słodkości” i tym podobne teksty. Pół biedy jeszcze, gdy ktoś próbował wpłynąć na moją decyzję. Gorzej, gdy sam podsuwał dziecku co raz to nowy smakołyk.
Musiałam postawić ultimatum, bo gdyby nie to, córcia zapewne skończyłaby jak ja.
Mała ma określony plan dnia, ilość i jakość posiłków. Ustaliliśmy, że może zjeść jeden mały słodycz dziennie, pod warunkiem, że zje owocowo-warzywny podwieczorek. Poza tym kategorycznie zabroniliśmy jej „żebrać”. Podchodzić do jedzącego i prosić o kęsa. Ma jeść o swoich stałych porach, swoje posiłki, odpowiednie do wieku, najadać się, a następnie skupiać na zabawie. Chcemy by wiedziała, że je się w wyniku odczuwania głodu, a nie dlatego, że je otoczenie. Żeby umiała usiąść w spokoju i zjeść aż do uczucia sytości, bez biegania za nią z każdym kęsem, każdą łyżką.
W naszym domu panuje zasada: 1 słodycz, ale owoce i warzywa bez ograniczeń. W teorii piękne, w praktyce trzeba było sprawić, żeby jeśli już podjada między posiłkami, podjadała zdrowo.
Dobrze wiem, że kiedy podrośnie, pójdzie do przedszkola czy szkoły, będzie miała większe potrzeby jeśli o niezdrowe jedzenie chodzi, do tego czasu jednak mam nadzieję, że rozkocha się w owocach i będzie je podgryzała z przyzwyczajenia. Że będzie to dla niej takim samym odruchem, jak dla mnie jest sięgnięcie po drożdżówkę, baton, czy inne „śmieciowe” jedzenie, kiedy nie mam czasu na pełnowartościowy posiłek, a konam z głodu.
Mam nadzieję, że będzie chrupała marchew tak, jak ja czy moi znajomi chrupiemy paluszki (to nie hipokryzja, dobrze wiem, że lepiej byłoby złapać marchew, ale odruchowo sięgam po „byle co”, bo zwykle, gdy pracuję lub jestem poza domem, mam „byle co” pod ręką. Kiedy mam chwilę, żeby pomyśleć i nie kieruję się nawykiem, oczywiście wybieram słodką pomarańczę, pysznego banana, którego uwielbiam, czy chrupiące jabłko).
Oczywiście nie chronię dziecka przed szkodliwymi produktami z żelaznym rygorem. Tak, jak wspomniałam, je słodycze (te dziecięce), czasem dostanie chrupek, albo inną przekąskę. Czasem zjada obiad przygotowany przez znajomych, u których jesteśmy w gościach. Wówczas nie wymagam, by gotowano dla niej bez soli, przyprawiano ziołami, liczono ilość warzyw i wybierano najlepsze, wiejskie mięso. Wiem, że sporadyczne odstępstwa to nie dramat i nie zrujnują pracy, jaką z mężem wkładamy w to, by nauczyła się zdrowo jeść.
Nela za kilka miesięcy skończy 3 lata i już widzę efekty swojej pracy. Pamięta, kiedy jest czas na posiłek. Wie, że nie może zbierać resztek z talerzy domowników i nie musi jeść, bo wszyscy jedzą tylko, gdy jest głodna. Wie też, że dzięki temu, co je, ma mocne kości i zdrowe zęby, jej mięśnie rozwijają się dzięki białku w drobiowym mięsie i kotletach sojowych, wie, że mięśnie są jej potrzebne, by mogła biegać, dźwigać, szaleć i bawić się. Gdy podaję posiłek, mówię co dostaje i krótko opowiadam po co. Zapamiętuje. I nie chodzi o to, by wiedziała, że banany to potas, szpinak żelazo. Tyko o to, by przyswajała, że dzięki zielonym warzywom wzmacnia się jej odporność, bo bogate w Wit. C pomagają jej walczyć z chorobami, że szpinak to żelazo dobre dla jej krwi, a bez krwi nie można żyć, że płatki owsiane to błonnik, dzięki któremu nie ma problemów z brzuszkiem.
Chcę, by wiedziała że to ważne, co zjada i ważne by było to wartościowe.
Lubię, gdy w sklepie przypomina o swoich owocach do miseczki i sama pilnuje, by przy każdych zakupach nabyć kolejne. Ma swoje ulubione, ale lubi próbować nowości.
Nie jest nieszczęśliwa, że ma ograniczone słodycze. W końcu jak sama mówi „uwielbiam owoce, bo są pyszne i zdrowe”.