Dziś chciałam wspomnieć o zabawkach – nieodłącznym elemencie życia każdej mamy i jej mniejszego lub większego dziecka.
Kiedy Nela pojawiła się na świecie, w domu czekała na nią karuzela przymocowana do łóżeczka, pluszowa żaba z grzechotką w brzuchu, mocowane do pałąków nad łóżeczkiem pluszowe figury i kilka grzechotek. Z czasem oczywiście kolekcja się powiększyła i dziś zabawkami Neli można by obdzielić grupę przedszkolną. O czym chciałam mówić? O wartości i dostosowaniu zabawek do dziecka. Dlaczego? Dlatego, że zabawka, choć z założenia ma służyć rozwojowi malucha, może niechybnie doprowadzić do jego nieszczęścia.
Przekonałam się o tym, kiedy moje dziecko miało… kilka tygodni. Nie pamiętam dokładnie, malutkie było bardzo. Próbowało chwytać, miętosiło grzechoczącą żabę, choć nie miało na tyle siły, żeby ją należycie unieść. Miało jednak zabawę z tego, że miętosi. Wpadłam na pomysł, by podać grzechotkę. Dziś wiem, że to głupi pomysł był. Dlaczego? Dlatego, że skończył się guzem na głowie. Ktoś powie: całe szczęście, że tylko guzem – i słusznie, całe szczęście, ale była to wtedy dla mnie lekcja.
Zasada numer jeden brzmi: zabawka musi być dostosowana do wieku dziecka. Może ona mieć milion rekomendacji i trzy miliony certyfikatów, jeśli dziecko jest na nią za małe – w najlepszym wypadku zniechęci się do zabawy, w najgorszym – podzieli los dziecka, o którym słyszałam niedawno.
Zanim jednak o historii dziecka, skończę o grzechotce. Miała kształt kości, była świetnie wyprofilowana i wydawało się, że Nela bez trudu uchwyci w najwęższej części. Uchwyciła, tylko co z tego, skoro nie miała na tyle siły, by unieść, a jej układ ruchowy był jeszcze zupełnie niedojrzały, więc machała łapkami nie do końca je kontrolując? Po prostu chwyciła i uderzyła grzechotką w głowę. Wyrzucałam sobie lekkomyślność i to, że dziecko przeze mnie cierpi. Od tego czasu zanim pozwoliłam się czymś bawić – sprawdzałam czy aby na pewno dziecko sobie z tym poradzi.
Sytuacja, która skłoniła mnie do napisania o zabawkach miała miejsce jakiś czas temu. Po wycieczce do Krakowa rodzice nabyli dla swojego dziecka marionetkę smoka – zapewne większość z Was, drogie mamy wie, o czym mówię, często można spotkać ludzi z takimi zabawkami, smok jest wdzięczny, kolorowy, lekki i cudownie spaceruje ruszając każdą częścią swojego ciała. A więc smok został nabyty i podarowany półtorarocznemu chłopcu. Piszczał z radości. Kolory, włosy, ruchy, ach – zabawka wymarzona. Radość jednak nie trwała długo, zostawiony sam na sam z zabawką zaplątał się w nią i poddusił żyłkami, na których opiera się cała zabawa marionetką. Miał spore problemy, spędził długi czas w szpitalu, a jego rodzice dziś, kiedy wszystko wróciło do normy biją się w piersi. Nie pomyśleli i mogli… tak, tak! Mogli nawet stracić dziecko!
Jakie zasady panują w moim domu? Jakie panowały, kiedy była młodsza i mniej przyswajała? Przede wszystkim chciałabym zaznaczyć, że zasady są modyfikowane z wiekiem, część zasad została wraz z dorośnięciem Neli zniesiona, bo okazała się zbędna, dziecko więcej rozumie, inaczej się zachowuje, więc nie musi mieć zakazu na konkretną kwestię, a wręcz nie powinno, co by poznawało, rozwijało się itd. Trzeba wykazać się odrobiną kreatywnego myślenia i dostosować je do dziecka.
Dla jasności porady, zapomnijmy na chwilę, że Nela ma 3 latka, wspomnę o zasadach ogólnych, niektóre z oczywistych względów są już nieaktualne, ale wspominam o nich z myślą o mamach młodszych skarbów.
Sprawdzmy, czy interaktywnym przypadkiem nie odkręciła się śrubka od klapki zabezpieczającej baterie, czy baterie gdzieś nie wypadły, czy plastikowe nie pękły i nie mają ostrych krawędzi (po pęknięciu czy innym uszkodzeniu).
Nie pozwalam lub nie pozwalałam bawić się tym, co ewidentnie zabawką nie jest, czyli np.: telefonem komórkowym, pilotem, kluczykami czy kluczami do domu, kosmetykami (tubki, pudełka, opakowania z kremem, butelki z balsamem itd.), moimi bransoletkami, koralami, łańcuszkami, wisiorkami czy kolczykami – choć kuszące dla małej sroki, mogą zaprowadzić ją prosto na oddział ratunkowy.
Kupując, sprawdzam nie tylko, czy dana zabawka ma certyfikat CE, jeśli mam taką możliwość – dotykam, oglądam itd. by przekonać się, czy pozornie kolorowa, atrakcyjna i „fajna” zabawka nie uszkodzi się przy pierwszej próbie, przy pierwszym zetknięciu z dzieckiem i nie zrobi mu krzywdy. Słaby plastik, z którego np. zostanie wykonana naczepa samochodu, może pod wpływem nacisku przy zabawie pęknąć i poranić dziecku rękę, małe ozdoby mogą odpaść i zostać połknięte lub wchłonięte noskiem (teraz już na to aż tak nie patrzę, bo Nela jest na tyle duża, że rozumie już co i jak z małymi elementami i z powodzeniem bawi się zarówno najmniejszymi Lego, jak i mikrospineczkami zooblesa).
Nie pozwalam również, by Nela „pożyczała” coś z kuchni, kupiliśmy jej kuchnię do zabawy i mnóstwo małych, plastikowych naczyń, garnków, patelni, sztućców, talerzyków, dzbanków, czajników i reszty. Oczywiście wiem, że mogłaby bezpiecznie bawić się moim garnkiem i drewnianą łyżką, ale uznałam, że przyjdzie jeszcze na to czas, pierwotnie nie chciałam jej wprowadzać zamieszania i mówić: że garnek może wziąć, ale już noża czy miksera nie.
Co jeszcze? Zdecydowanie nie pozwalam by bawiła się kablami, sznurkami, reklamówkami, torebkami na prezenty i innymi opakowaniami. Wiem, że dzieci uwielbiają takie zabawki, bo są ciekawe, szeleszczą, zachwycają kolorystyką, ale… są potencjalnie niebezpieczne! Dziecko może zechcieć zawiązać sobie coś na szyi i udawać, że ma szal czy zrobić z reklamówki czapkę. Nela ma również powtarzane od dawna, że niczego nie wolno jej wiązać na szyi, niczego na nią zakładać ani otulać się niczym.
Systematycznie je przeglądam, modyfikuję zestawy, dokupuję nowe i oddają to, czym już się nie bawi. Odpowiednio dobrane zabawki to nie tylko kwestia bezpieczeństwa, ale także edukacji. Wiadomo wszystkim, że klocki pozytywnie wpływają na małą motorykę, wyobraźnię, kreatywność, cierpliwość, ale… kiedy Nela dostała swoje pierwsze klocki, miała 10 miesięcy, więc nie były to maleńkie klasyczne Lego, a duże, plastikowe, bezpieczne dla malucha klocki, z których nawet najmniejszy nie mieścił się w dziecięcej buzi. Mając rok czy dwa nie dostała uroczych pet shopów, zooblesów czy innych maleńkich postaci, bo cóż z tego, że piękne, że atestowane itd. Skoro mogłaby je zjeść, wepchnąć sobie do nosa czy gdziekolwiek indziej. Mając rok, nie dostała plasteliny, ciastoliny czy nożyczek i papieru kolorowego, bo choć rozwijają manualnie – tak małemu dziecku mogą wyrządzić krzywdę.
Teraz w drugą stronę… Kiedy miała rok nie pozwoliłam, by nad jej łóżeczkiem wisiała karuzela, mimo że zobaczyła gdzieś kiedyś u młodszego kolegi czy koleżanki w domu i „chciała”. Nie pozwoliłam, bo była na nią za duża, mogła niechcący zrobić sobie krzywdę sznurkami, na których wisiały zabawki czy plastikową obręczą. Nauczyłam się, że to, że ja uważam, że coś jest niemożliwe – wcale nie musi być takie dla dziecka. Dziecko jest ciekawe świata i zdeterminowane na jego poznawanie, dlatego jeśli coś je zaciekawi, potrafi „stanąć na głowie”, by to dostać, mieć i użyć wedle woli.
Dbam więc o to, by zabawki nie były ani zbyt dorosłe, ani zbyt dziecinne, by na każdym etapie spełniały się w roli rozwojowego dodatku, edukacyjnego akcesorium i bezpiecznego towarzysza zabawy. Nie ograniczam Neli, chcę, by się rozwijała, poznawała, nie ułatwiam jej niczego, stwarzam problemy adekwatne do jej możliwości i czekam aż sobie z nimi poradzi, po czym nagradzam i chwalę za trud, pomysł i wytrwałość, ale… wszystko musi być dostosowane do dziecka, problem zaś nie może go przerastać, bo albo zaszkodzi, albo zniechęci.
Drogie Mamy, dbajcie o to, czym bawią się Wasze maleństwa, dobre zabawki wcale nie muszą być drogie, muszą natomiast być kolorowe i urokliwe, ale przede wszystkim trwałe, bezpieczne i dostosowane zarówno do wieku, jak i umiejętności malucha. Wiem, że czasem trudno się powstrzymać, bo oczami wyobraźni widzimy nasze dziecko bawiące się jakąś zabawką, ale… warto zaczekać. Dziecko dorośnie i będzie się bawiło, byle miało taką możliwość, byle zdrowo i bezpiecznie doczekało odpowiedniego wieku!