Młodzi rodzice straszeni są różnymi aspektami rodzicielstwa, co krok słyszą o nieprzespanych nocach, o tym że dziecko „da im popalić”, że ich świat stanie na głowie, że ząbkowanie, że chorowanie, że brak miejsca w przedszkolach i żłobkach, że nieprzychylni pracodawcy… Przykłady można mnożyć, każda z nas zetknęła się z co najmniej jednym. Mnie – straszono buntem dwulatka.
Ponieważ udało mi się ten, jak by nie patrzeć, naturalny etap rozwoju dziecka „przechytrzyć” postanowiłam podzielić się moim sposobem na okiełznanie buntu.
Na wstępie należy wiedzieć, że bunt dwulatka nie ma nic wspólnego ze złym wychowaniem dziecka (bunt sam w sobie, nie mówię o negatywnych skutkach). To proces tak samo naturalny jak np. skoki rozwojowe.
Przede wszystkim buntu nie należy się bać. Trzeba pamiętać, że to my – rodzice, jesteśmy dorośli i pełnimy funkcję wychowawczą. To od nas zależy co dziecko będzie robiło i jak. Oczywiście, temperament dziecka ma znaczenie, aczkolwiek decydujący głos zawsze przecież ma rodzic. Warto wiedzieć, że do tego etapu życia dziecka dobrze jest się przygotować. Odpowiednie wyznaczenie dziecku granic od samego początku, nauczenie jakich zachowań nie akceptujemy, na jakie się zgadzamy, jak radzimy sobie z nerwami, jakie wyciągamy konsekwencje – daje dziecku poczucie bezpieczeństwa (bo zawsze wie, czego może się spodziewać i zawsze wymaga się od niego tego samego), ale także daje rodzicowi możliwość przywołania dziecka do porządku. Bunt dwulatka ma kilka aspektów. Jedne trzeba łagodzić, inne wykorzystywać.
Dziecku wydaje się, że ma władzę, że nauczyło się wystarczająco dużo, by mogło „rozstawiać dorosłych po kątach”. Ma również wiele zapału i pomysłów, jak uzyskać to, czego chce. Często to krzyk, płacz, awantura, histeria…
Zasady i reguły w życiu dziecka, konsekwencja w działaniu i egzekwowaniu określonych zachowań jest właściwa nie tylko ze względu na bunt. Każdy wie, że dziecko, które zna reguły, od którego wymaga się zawsze tego samego, rośnie w poczuciu pewności i bezpieczeństwa. Wracając jednak do buntu dwulatka, odpowiednio ukształtowany maluszek, będzie „łatwiejszy” w okresie buntu. Rodzicowi będzie łatwiej się z nim dogadać, wyciągnąć konsekwencje, bo nie będą one nagłą zmianą. Dziecko nauczone co mu wolno, a na co rodzice się nie zgadzają, łatwiej w tym czasie przyjmują do wiadomości, że krzykiem, histerią i zwracaniem na siebie uwagi połowy świata niewiele wskóra.
W naszym domu reguły i zasady zostały wprowadzone właściwie pierwszego dnia, kiedy Nela została przywieziona ze szpitala do domu. Dziś ma 2 latka, dobrze wie co jest złe, a co dobre, za co ja pochwalimy, a na co się nie godzimy. Próbowała wymuszać na nas ustępstwa w okresie, który na ten bunt przypadał, jednak trwało to w sumie kilka godzin jednego dnia. Nie ulegliśmy rzewnym łzom, ignorowaliśmy krzyki, zwracaliśmy uwagę i przypominaliśmy, że w naszym domu nikt tak się nie zachowuje, dlatego i ona powinna mówić spokojnie i respektować nasze zalecenia. Odpuściła szybko, bo wiedziała, że daremny jej trud. To musze przyznać jest najtrudniejsza część buntu dwulatka, bo należy ja wypracować odpowiednio wcześnie. Dziecko, które do tej pory mogło wszystko lub bardzo wiele, nie zmieni się nagle i nie będzie łatwo wyciszać jego negatywnych emocji.
„Nie chcę”, „Nie będę”, „Nie ubiorę”, „Nie zjem”… Wszystko jest na „nie”. Dziecko oponuje, bo chce zaznaczyć swoja niezależność. Zdało sobie sprawę, że może wybierać po swojemu, że jest oddzielna jednostką, dlatego przełomem chce zaznaczyć swoje dorastanie
Nasz sposób na „nie” jest banalnie prosty, choć dla wielu naszych znajomych, z którymi dzieliliśmy się sposobem, wydawał się „odkryciem stulecia”. Dziecku, które wkroczyło w okres buntu dwulatka pod żadnym pozorem nie zadajemy pytań, na które można odpowiedzieć „tak” lub „nie”. Oczywiste jest, że wybierze „nie”, bo skoro bunt, to dlaczego miałoby się zgadzać. Pytania, czy też codzienne czynności powinny być tak skonstruowane, żeby dawały dziecku wybór. To zaś, da mu poczucie, że jest ważne i samo wybiera, decyduje. Zamiast więc pytać, czy dziecko zje obiad, pytamy czy zje makaron czy ziemniaczki, zamiast czy się przebierze z piżamki, pytamy czy woli bluzeczkę z kotkiem czy w kropki, zamiast pytać, czy idzie na spacer, pytamy czy na plac zabaw, czy do parku. Dziecko wybierze dumne z siebie, a rodzicowi zaoszczędzi nerwów, że znów czegoś nie chce. Warto pamiętać, że dziecko odpowiada „nie” nie dla tego, że istotnie nie chce, a po to, by się wyróżnić, by zaakcentować swoja niezależność, swój głos.
Między 20 a 26 miesiącem życia, dziecko dochodzi do wniosku, że jest miniaturka rodzica. Nie zdaje sobie jeszcze sprawy z ograniczeń, jakie ze względu na wiek na nim ciążą, w jego głowie widnieje obraz niezmordowanego, silnego, upartego, małego człowieka, który może absolutnie wszystko i dla którego nie ma rzeczy niemożliwych.
Ponieważ jest już świetna porada dotycząca nauki samodzielności, pominę wstęp i komentarz jak taka nauka jest ważna. Okres pt.: „ja sam” często w lekko innej postaci występuje już u roczniaków, zdarza się, że powraca w okresie buntu dwulatka lub też nasila się tamten z 12-go miesiąca. Dzieci garną się do nowości, codzienne czynności chcą wykonywać samodzielnie, czują się mądre, duże, zdolne. Jeśli rodzic na jakąś formę samodzielności nie pozwala, często wybuchają płaczem, rzucają się na podłogę, kopią… Oczywiście, na takie zachowania nie należy pozwalać, jeśli uważamy, że na dana czynność dziecko jest zdecydowanie za małe, należy krótko wytłumaczyć, że to może robić tylko mama i tatuś (u nas ten schemat sprawdza się super, gdy córcia prosi o coś, czego nie może, słyszy „tylko mama i tatuś”) w zamian proponujemy od razu coś, co może zrobić sama. Np. gdy gotuje jej obiad, prosi „Nela usmaży kotlecik sobie sama”, słyszy: „Nie, smażyć może tylko mama i tatuś, przygotuj SAMA talerzyk, sztućce i blacik od fotelika, będziesz SAMA jadła”
Chwalimy ją za jej samodzielność, doceniamy głośno, że chce, że się garnie, że się uczy, wspólnie wyliczamy jak wiele rzeczy potrafi zrobić SAMA i bardzo to SAMA podkreślamy.
Niemniej nie narzucamy jej wielu ograniczeń. Chcemy żeby się uczyła, rosła w przekonaniu, że praktyka czyni mistrza i jeśli tylko odpowiednio wiele razy spróbuje – uda jej się. „Zabezpieczamy teren”, co by nie było wielkich i trudnych do naprawienia szkód i pozwalamy jej się wybrudzić, pozwalamy na błędy, próby, upadki. Tylko w ten sposób do czegoś dojdzie, tylko tak czegoś się nauczy.
Dzięki aspektowi „ja sama” uczy się teraz bardzo wielu rzeczy, szybko, przyjemnie i ze świadomością, że jest mądra, duża i „jak mama czy tatuś”. Wykorzystujemy to, że chce po to, by zdobywała nowe umiejętności. Dzięki omijaniu pytań, na które mogłaby odpowiedzieć „nie” uczymy ją wyborów i dajemy do zrozumienia, że na miarę swojego wieku może decydować, że ma na coś wpływ, że skoro wybiera, to jest dla nas ważna i liczymy się z jej zdaniem. Dzięki konsekwentnym egzekwowaniu przestrzegania zasad zawsze wie co jej wolno, a czego nie, nie awanturuje się na cały głos, bo wie, że takim zachowaniem niczego nie osiągnie.
Zgodnie z naukowymi publikacjami, Neli zostało 2 miesiące na bunt dwulatka, jak do tej pory nie kosztował nas on ani grama nerwów, stresów, czy strachów. Właściwie gdyby nie to, że namacalnie można przekonać się, że dziecko „dorosło”, negatywnych skutków buntu nie odczuliśmy, dlatego śmiem mniemać, że już nie odczujemy.
Dziś uważam, że nie ma się czego bać, wystarczy kilka trików, dobra wola, cierpliwość, konsekwencja i czas, jaki możemy poświęcić dziecku, by czuło się ważne, a bunt dwulatka stanie się sprzymierzeńcem rodziców zamiast straszyć ich po nocach koszmarami:)