Zaczęłam podziwiać „facetów”. Nie ogólnie, tylko wybranych, szczególnych, można by rzec – wyjątkowych… Właściwie to zaczęłam podziwiać stosunkowo niedawno. Wtedy, gdy odkryłam jak ewoluowali... Porównuję to, co pamiętam z własnego dzieciństwa (i z dzieciństwa nie - własnego) z tym, co mam przyjemność obserwować teraz. I uśmiecham się do tych „dzisiejszych czasów”, tych – które nazwano ciężkimi, złymi, zdemoralizowanymi, bez zasad, autorytetów, świętości i reszty… Uśmiecham się, bo chyba jednak nie całkiem słusznie dostały taką metkę.
Wychodzę na spacer, idę na kawę, ciastka, zakupy, spoglądam z balkonu i co widzę? Bawiące się dzieci, omijam wzrokiem te większe, by zatrzymać się na tych całkiem niedużych, a przy nich – coraz częściej mam przyjemność zobaczyć tatusia. Młodego, uśmiechniętego, szczęśliwego… Pełnego pomysłów na bajeczne, kreatywne zabawy. Wygłupiającego się jak dziecko, przemieniającego się w groźnego lwa, pokornego baranka czy syczącego węża, pełzającego wśród traw… Tatusia, który w jednej chwili „zrzuca” garnitur, mundurek, robocze wdzianko czy w czym tam zarabia na chleb i ma w nosie, że poważny ma być, że ludzie patrzą, że ktoś się śmieje. Tatusia, dla którego w tym momencie ważne jest, by wywołać uśmiech na twarzy swego dziecka, by być dla niego, by czerpać maksymalnie z tych wspólnych chwil…
Tatusiowie mojego pokolenia byli czegoś takiego pozbawieni… Sami się pozbawili? Czy tzw. opinia publiczna? To w zasadzie nie ma większego znaczenia… Wydaje mi się, że i oni obserwując te „dzisiejsze czasy” żałują, że im wtedy, 25-30 lat temu „nie wypadało”. Pamiętam schemat, w którym to mama była dla dziecka na samym początku. Pamiętam, gdy tatuś sam na sam z dzieckiem na spacerze, był zjawiskiem tak rzadkim, że właściwie przyjmowało się jego nieistnienie. Pamiętam opowieści, w których tatusiom „nie wypadało” wieszać pieluch na balkonie, bo to mało męskie zajęcie. Zresztą, gdy jako dziecko, odwiedziłam babcię bez taty, a ta o niego zapytała i usłyszała, że nie mógł przyjść, bo piecze ciasto – o mało z krzesła nie spadła. Jej synek w kuchni? Ciasto piecze? Pomijam fakt, że nie wiedziała o cukierniczych zdolnościach syneczka, ale… Ona była bardziej przerażona „zbabieniem” jak to nazwała. Moje wspomnienia są wybiórcze, bo jak by nie patrzeć, było to pewnie około 25 lat temu, niemniej miny i zdziwienia w oczach nigdy nie zapomnę. Komentarzy, że co to za facet, który w kuchni, że facet to ma inne zajęcia przypisane itd. Dziwnie mi było, bo dla mnie taki widok był jak najbardziej normalny…
Ale wracając do dzieci… Widzę aktualnych dziadków, którzy nadrabiają stracony czas z wnukami. Mojego „zbabiałego” tatę też to dotknęło. Korzysta, gdy ma wnuka czy wnuczkę przy sobie. Obserwuję innych dziadków, którzy kiedyś nie mieli do takich zachowań „prawa”, dziś na miarę własnych możliwości i ograniczeń, wynagradzają te braki wnukom. I cieszą się tym niezmiernie. A i popatrzeć z ukrycia przyjemnie. Z ukrycia, bo choć świadomi, że inni patrzą, reagują jeszcze trochę schematycznie, wg zasad, które rządziły nimi wtedy. Peszą się zwyczajnie i udają, że nie robili tego, na co wyglądało, uciekają z pola widzenia… Dlatego lubię się czasem zakraść po cichutku do okna i „podglądać” nie plac zabaw, a zaciszne cienie pod drzewkami. Podoba mi się, że dziś mają możliwość nadrobienia, bo jak widać dobrze im tak.
Dzisiejsi tatusiowie są inni. Równouprawnienie wpłynęło również na ich percypowanie świata, obyczajów i tego co wypada facetowi. Myślę, że teraz, wypada im znacznie więcej… Bo i przy porodzie być, wzruszać się do łez, cierpieć fizycznie, rozczulać, gotować w domu (bo zawodowo to niby nie był wstyd), tańczyć czy uczyć się tańczyć dla przyjemności… Teraz, to właściwie wypada im wszystko i nic nie umniejsza ich męskości (no dobrze, może prawie nic). Błogosławieni mężczyźni „naszych czasów”. Ale tak naprawdę, to chyba błogosławione dzieci.
Nie pamiętam takich chwil z własnego dzieciństwa. Pamiętam owszem, mnóstwo pięknych chwil z mamą, zabawy które dla nas wymyślała, najróżniejsze pomysły, wycieczki, przytulanki, łaskotanie, wspólne wygłupy i żarty… Nie pamiętam taty… To znaczy pamiętam, gdy w takich wypadach uczestniczył, ale nie pamiętam czasu tylko z tatą (mówię o wczesnym dzieciństwie, o czasach wczesnoprzedszkolnych). Być może go skrzywdzę tym stwierdzeniem, ale… Nie pamiętam żeby dawał buziaki bez powodu, żeby tulił, gdy rozbiłam kolano, żeby tulił ot tak, dla poczucia bezpieczeństwa czy przyjemności. Tak mnie to rozważanie nad facetami pochłonęło, że przepytałam znajomych. No i niestety, nie tylko ja nie pamiętam. Nie tylko mnie tato z tych wczesnych czasów kojarzy się z pieniędzmi, pracą, zmęczeniem. Od przytulania, to była mama. Od całowania, pocieszania, wycierania łez czy zasmarkanego nosa – również. Tak się wtedy myślało? (oj biedne te mamy były – chyba).
Mam szczęście. Patrzę na malutką buźkę mojego dziecka, uśmiechniętą od ucha do ucha, słyszę chichot, który towarzyszy ich wspólnym zabawom, wygłupom, czołganiu się po podłodze, które czołganiem jest tylko dla mnie – podglądaczki, dla nich natomiast jest im tylko znaną czynnością, patrzę na jej tatę, który chłonie każdą chwilę z nią, nie wstydzi się, bo i czego? Mam szczęście… Mogę takich tatusiów podglądać na podwórku, na trawkach, przed blokiem, obok piaskownicy. Czasem aż dech zapiera, jak oni potrafią mówić, jak opowiadać, co wymyślać, jak rozśmieszać, zabawiać…
Chyba wiele z nas miało problem z przyjęciem do wiadomości, że kiedy panowie chcą i kiedy mogą – to umieją czarować. O mały włos, a pozbawiłabym moje dziecko tych wyjątkowych chwil sam na sam z tatusiem, tych niesamowitych przemian w cokolwiek tylko przyjdzie im do głowy, ataków łaskoczącej ręki, opowiadania historyjek, tulenia, całowania, głaskania i wycierania zapłakanych oczu… O malutki włos! Oczywiście, to że zmieniły się czasy, że nie ma tabu, że równouprawnienie, że partnerstwo i podział obowiązków, że tatuś z wózkiem to zaszczyt i duma, a nie wstyd, pozwoliły tatusiom poczuć się pewnie i nie walczyć z uczuciami i tym, jak w danej chwili chcieliby się zachować, na rzecz tego, jak „wypada”.
Niemniej mamusie, odgrywają w tym procesie bardzo istotną rolę. One również powinny ewoluować i… czasami odpuścić, pozwolić, nie trząść się, nie bać, nie chronić, nie zabierać, nie odmawiać, nie ograniczać. Oczywiście, świadomość że nikt nie zrobi tego lepiej niż ja, dyktuje takie właśnie zachowania, ale wtedy warto mieć na uwadze to, iż może nie zawsze wszystko musi być takie doskonałe i zrobione tak dobrze, jak tylko ja potrafię? Że nieporadnie, że gorzej, że szkody wokół? Trudno. Sądzę, że dla efektu warto na początkowe niedoskonałości przymknąć oko. Warto, by z ukrycia usłyszeć: „tatooooo, kotam cie”. To chyba też efekt „naszych czasów”. Kiedyś, zarówno ja, jak i moi znajomi, jeśli mówiliśmy „kocham”, to mamie… Bo tacie jakoś nie wypadało… Zresztą to chyba działało w obie strony, tatusiowie jeśli mówili – to mamie, w dodatku tak, żeby nikt nie słyszał. I niby było wszystkim dobrze, a jednak… Teraz cieszą się jak dzieci, gdy usłyszą „kocham Cię, dziadku”. Nadrabiają zaległości.
Chyba nie takie złe te nasze czasy, w każdym razie ja narzekać nie będę, bo czerpię niezwykłą przyjemność ze świadomości i bycia świadkiem takich przejmujących obrazów. Przejmujących być może w związku z brakami, jakie mam w wyniku dawnego „nie wypada”, a być może zupełnie niezależnie od nich. Tak czy inaczej, lubię sobie czasem popatrzeć na tych „nowych” tatusiów.