Dziś, skłoniona do refleksji przez dramat, jaki spotkał naszą sąsiadkę chciałabym podzielić się z Mamami moimi rozważaniami.
Kiedy rodzi się dziecko, rodzice szykują cały dom na jego przyjęcie. Piorą, czyszczą, prasują, sterylizują, wyparzają, gotują etc. Wydaje im się, że maleńki człowieczek jest zbyt mały by poradzić sobie z drobnoustrojami, roztoczami, wirusami i innymi. Chcą, by dziecko rosło w otoczeniu przyjaznym, czystym i właściwym biologicznie. I oczywiście nie ma w tym nic złego, to naturalny odruch – dbać o zdrowie i bezpieczeństwo maluszka. Trzeba tylko znać umiar.
Wbrew pozorom wysterylizowanie otoczenia niemowlęcia wcale nie działa na jego korzyść, nie zapewnia zdrowego, właściwego wzrostu. Ba! Jest potencjalnie szkodliwe, niebezpieczne, a nawet śmiertelne.
Nie od dziś wiadomo, że brudne dziecko, to szczęśliwe dziecko (tu oczywiście też trzeba właściwie parafrazować powiedzenie). Wiele w tym prawdy.
Nasza sąsiadka ma śliczną, zdrową pięciolatkę. Dziewczynka od urodzenia była czyściutka, kąpana nawet kilkanaście (tak, tak, nie przesadzam) razy dziennie (bo niby upał, bo deszcz, bo coś…). Jej zabawki wygotowywane były KAŻDEGO dnia. Mama prała dywany raz na tydzień, wycierała kurze dwa-trzy razy dziennie, w domu w użyciu było wyłącznie antybakteryjne mydło. Mała była nauczona porządku i czystości. To miało jej zapewnić zdrowie i bezpieczeństwo. Jakże zdziwiła się rzeczona sąsiadka, gdy córeczka zachorowała, choroba postępowała, była oporna na leczenie, w końcu dotarła do nas informacja, że dziewczynka leży w szpitalu, w ciężkim stanie z SEPSĄ.
SEPSA? Skąd u takiego dopilnowanego, zadbanego dziecka SEPSA? A no właśnie z zadbania, sterylizowania, gotowania, wyparzania i czyszczenia. Uprzedzając zakończenie, lekarzom udało się uratować małą. Była w ciężkim stanie, ale aktualnie dochodzi do sił i formy w domu. Będzie dobrze.
Moja prawie 9-miesięczna córka Matylda bawi się na dywanie, który prany jest kilka razy w roku, zabawek nie wyparzam już od dawna (oczywiście myję je, jeśli są widocznie brudne), butelki i smoczki myję szczotką i płynem do butelek, nie gotuję, nie sterylizuję już od dawna (chyba, że to nowa butelka). Nie kąpię jej częściej niż 2 razy dziennie w czasie upałów, używamy zwykłego mydła dla dzieci (a dorośli w domu, zwykłego mydła dla dorosłych). Pozwalam jej raczkować po trawie w ogrodzie, poznawać brudny świat przez dotyk (jasne! Pilnuję, by nie bawiła się psimi odchodami, by nie spożywała błota itd.). Zachowujemy standardowe zasady higieny, nie oblizujemy jej łyżeczek, myjemy ręce przed jedzeniem, pierzemy ubranka w zwyczajnym proszku, bez antybakteryjnych i antywirusowych detergentów. Po co?
Po to, by jej maleńki organizm uczył się zwalczać roztocza, bakterie i wirusy. Gdy jest zakatarzona, podajemy syrop z cebuli (oczywiście, gdyby zachorowała poważnie, z gorączką, zmienionym zachowaniem itd. natychmiast byłabym z nią u lekarza), żeby jej układ odpornościowy uczył się zwalczać infekcje. Na tym polega fenomen samoleczenia, żeby układ odpornościowy umiał rozpoznawać i zwalczać zagrożenia. Organizm chroniony przed zetknięciem z brudem, piaskiem, kurzem, bakterią itd. nie ma szansy nauczyć się z tym walczyć, dlatego gdy jakimś sposobem w końcu zostanie zarażony, poddaje się, bo „nie wie, co robić”.
Przeraża mnie moda na antybakteryjne mydła. To nic dobrego. Takie środki są pożądane w szpitalach i innych medycznych placówkach przy zabiegach, a nie w domu. W domu używanie antybakteryjnego mydła powoduje wyjaławianie organizmu i uodparnianie bakterii na leczenie (w antybakteryjnych mydłach znajdują się środki niszczące bakterie, często antybiotyki), przez to w czasie choroby trudno dobrać skuteczny lek, przez antybakteryjne mydła hodujemy bakterie lekooporne.
To w związku z zachowaniem znajomej sąsiadki mała Marta nie walczyła ze zwykłym przeziębieniem, które przeszło w zapalenie płuc, a następnie bakteryjne infekcje reszty układów. Niestety to przez nadgorliwość rodziców dziewczynka o mało nie umarła. Jej organizm chroniony od urodzenia przez wszystkim, przed czym tylko można dziecko chronić, nie znał zagrożeń, nie umiał z nimi walczyć. Zwykłe, tzw. brudne dzieci bez trudu radzą sobie z katarem, paradoksalnie katar u Marty o mało jej nie zabił. Jej organizm się nie bronił, bo nigdy nie miał potrzeby wykształcenia mechanizmów obronnych, gdyż to rodzice czyszcząc i sterylizując otoczenie bronili organizm przed kontaktem z bakteriami.
Wytłumaczyłam sąsiadce skąd SEPSA, moją opinię potwierdzili lekarze ratujący Martę. Było jej przykro, chciała dobrze, a stała się winna.
Chciałabym tą poradą przekazać innym Mamom, że dzieciom potrzebny jest kontakt z normalnym otoczeniem, nie sterylnym.
I nie chodzi o to, że o dziecko należy nie dbać, nie myć, nie prać, nie uczyć. Oczywiście, wpajać zasady higienicznego, bezpiecznego zachowania, ale nie dać się zwariować. Zwykłe mydło jest dobre, butelkę po mleku wystarczy umyć dokładnie, dziecko nie umrze od zabawy na podłodze, czy nieupranym dywanie, zabawek nie trzeba odkażać po każdym upuszczeniu ich na podłogę. Dziecko zadbane, to dziecko czyste, kochane i szczęśliwe, nie wysterylizowane!
Warto o tym pamiętać i odpuścić trochę szaleństwo czystości. Znaleźć złoty środek i pozwolić swojemu małemu skarbowi nabyć odporność, odporności zaś pozwolić nauczyć się walczyć.