Sezon na chorowanie trwa. Katarki, kaszelki, czerwone gardełka, bolące uszki i brzuszki. Gorączka? To już zdecydowanie za wiele. Nasze biedne skołatane nerwy. Nieprzespane noce. Nic dziwnego, że my rodzice panicznie boimy się tego sezonu. Zachodzimy w głowę i nieustannie szukamy sposobów na wzmocnienie odporności. Załamani rozkładamy ręce, bo nic nie działa a nasze pociechy po raz kolejny przynoszą ze żłobków, przedszkoli i szkół nowe choroby.
Przerabiałam ten temat już tysiąc razy. Moje córeczki nie jeden raz dały mi się we znaki. Wieczorem chorowała jedna, ale rankiem już wszystkie trzy. Ciężko zajmować się trzema naraz a w ten czas każde chce do mamy. Gdy dowiedziałam się, że pod moim sercem rośnie nowy cud postanowiłam to zmienić. Zaczęłam na nowo szukać i czytać. Uczepiłam się myśli, że może nieświadomie robimy coś, co odporność naszych córeczek osłabia.
Ten pomysł wyszedł przypadkiem, ale później został poparty znalezioną wiedzą. Dzieci nauczone ciepła gorzej znoszą niskie temperatury. Zbyt ciepłe powietrze w domu, to duży szok po wyjściu na dwór. Zbyt grube ubranka, to ryzyko spocenia i przewiania. Dzieci z reguły są ruchliwe i oto nietrudno.
Już przy pierwszych w usta dzieci trafiały lekarstwa. Organizm nie miał okazji ćwiczyć i uczyć się. Brzmi to dziwnie, ale system odpornościowy potrzebuje treningów.
Więcej grzeszków nie znaleźliśmy :-)
Co zrobiliśmy? Nowy plan wdrożyliśmy z początkiem jesieni. Temperatura w naszym domku nie przekracza 21 stopni celsjusza. Pierwsze objawy przeziębienia to dla nas sygnał, że córeczki muszą odpocząć i wygrzać się. Robimy ciepłą kąpiel z dodatkiem soli Epsom i kilkoma kroplami oleju lawendowego. Córeczki po takiej kąpieli są wyciszone, z chęcią dają położyć się w łóżeczkach i śpią spokojnie całą noc.
Jaki mamy skutek? Córeczki od września miały tylko dwie poważniejsze infekcje. W dawnych warunkach infekcjom nie byłoby końca.